Duma Royal Navy i największy okręt świata do wejścia do służby 16. 12. 1941 r pancernika Yamato./ Fot Google
Duma Royal Navy i największy okręt świata do wejścia do służby 16. 12. 1941 r pancernika Yamato./ Fot Google
el.Zorro el.Zorro
1683
BLOG

Ku pamięci, w 75 rocznicę bitwy w Cieśninie Duńskiej

el.Zorro el.Zorro Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 4

Bitwy morskie są najokrutniejszymi starciami.

Często w  kilka sekund ginie w nich tysiące maynarzy i admirał

75 lat temu, właśnie o tym czasie, ruszyły ku swojemu przeznaczeniu dwa ówcześnie największe okręty świata, czyli pływający pod brytyjską banderąHMS „Hood” i ruszający w pierwszy bojowy rejs pod banderą Kriegsmarine„Bismarck”.

Krążownik liniowy „Hood” wypierał bowiem standardowo 42`100 ton, zaś o ponad 20 lat młodszy, pancernik„Bismarck” 41`673 tony.

Uzbrojenie obu okrętów było porównywalne, bo artyleria główna „Hooda” składała się z 8 dział o kalibrze 15 cali, co odpowiada kalibrowi 381 milimetrów, zaś artyleria główna „Bismarcka” z też 8 dział, ale o kalibrze 380 milimetrów. Oba okręty miały tę artylerię rozmieszczoną na 4 barbetach, (tak naprawdę to na ówczesnych okrętach artylerię główną i pomocniczą montowano nie w wieżach, ale na opancerzonych w kształcie wież barbetach), po dwie od strony dziobu i rufy, w każdej po dwa działa.

Jedyna istotna różnica pomiędzy tymi okrętami była taka, że „Bismarck” był pancernikiem, a „Hood” „prawie” pancernikiem, czyli krążownikiem liniowym, a jak wiadomo, „prawie” może w rzeczywistości oznaczać kardynalną różnicę w jakości.

To, że „Hood” przez blisko 25 lat dzierżył tytuł „największego okrętu świata” BYŁO ZBIEGIEM OKOLICZNOŚCI, bo przerażone kosztami wyścigu zbrojeń polegającego na budowaniu coraz większych, więc i kosztowniejszych, zarówno w budowie, jak potem w utrzymaniu w gotowości bojowej we flotach, morskie mocarstwa zafundowały sobie po 1 wojnie światowej„Wakacje morskie”, czyli porozumienie polegające na tym, że narzucono sobie limit wyporności nowo powstałych jednostek, oraz limit kalibru artylerii głównej, pozwalając Marynarce Brytyjskiej na dokończenie budowy późniejszego HMS „Hood”, którego wyporność wykraczała ponad przyjęty limit. Dość napisać, że roczny koszt utrzymania tej „chluby i ambasadora brytyjskiej marynarki wojennej” wynosił 400 tysięcy ówczesnych funtów, przy samym koszcie budowy okrętu w wysokości około 6,3 miliona ówczesnych funtów! Co ciekawe, same pobory załogi, czyli około 1`200 oficerów i marynarzy, wynosiły tylko 72 tysiące funtów. Ale jak miało być inaczej, skoro na pokonanie tylko jednego metra okręt potrzebował blisko pięciu litrów paliwa, z racji posiadania ogromnej mocy siłowni, pozwalającej na rozpędzenie okrętu do zawrotnej w owym czasie na wodzie prędkości 32 węzłów, (blisko 60 km/h). Do tego nowo powstający okręt nie był pancernikiem, a tylko posiadał właściwe tej klasie okrętów uzbrojenie główne. Co ciekawe, „Wakacje morskie” nie przerwały budowania dużych pancerników, ale narzucone tym traktatem limity doprowadziły do powstania, delikatnie pisząc, bardzo dziwnych konstrukcji.

Los „Hooda” pokazał dobitnie słuszność powiedzenie: „coś co ma być dobre do wszystkiego, zwykle, tak naprawdę, to do niczego się nie nadaje”!

Krążownik liniowy, czyli ślepa droga ewolucji okrętów.

Typów i rodzajów okrętów, czyli dla „szczurów lądowych”, wykorzystywanych stricte w celach militarnych, (zwykle uzbrojonych), statków, jest wiele. Od niewielkich, ale bardzo szybkich i zwrotnych kutrów patrolowych, po ogromne lotniskowce, czy podwodne wyrzutnie rakiet strategicznych, mające wyporność, i parametry średnich krążowników nawodnych.

Do 2 wojny światowej na szczycie piramidy okrętów stały: pancerniki i ciężkie krążowniki. Różnica polegała w przeznaczeniu tych okrętów. Krążownik był silnie uzbrojonym, szybkim okrętem dalekiego zwiadu i patrolowania, czasem okrętem korsarskim, pancernik stanowił trzon siły artyleryjskiej floty, projektowany tak, aby mógł przyjąć na siebie, bez większych szkód, przynajmniej jedną salwę z okrętu swojej klasy, czyli był jednostką predysponowaną do toczenia pojedynków artyleryjskich z innymi dużymi okrętami.

Atutem krążownika były: prędkość i zwrotność potrzebne do unikania trafienia, oraz przechwytywania wrogich okrętów lub statków;

atutem pancernika była cytadela pancerna, pozwalająca bez obaw zainkasować salwę okrętu wroga i jago monstrualnych parametrów artyleria główna, pozwalająca miotać na granicę horyzontu, czyli na dystans ponad 40 kilometrów, pociski o wagomiarze nawet blisko 1,5 tony, jakimi to możliwościami dysponowały działa największych zbudowanych pancerników, klasy Yamato.

Na przełomie wieku XIX i XX pojawił się w decyzyjnych kręgach Brytyjskiej Admiralicji szaleniec w osobie lorda Fishera, który potrafił przekonać Admiralicję do sloganu treści: „najlepszym pancerzem okrętu jest jego prędkość” i tym sposobem stworzył flotę krążowników liniowych, okrętów łączących w sobie potęgę siły ognia pancerników z dużą mobilnością, właściwą krążownikom dowolnych klas. W efekcie powstały wprawdzie szybkie i potężnie uzbrojone okręty, niestety SŁABO OPANCERZONE, więc wrażliwe nawet na dobrze ulokowany, tylko jeden, pocisk wroga i to niekoniecznie wystrzelony z pancernika! Lekcję nieprzydatności krążowników liniowych dała Brytyjczykom Bitwa Jutlandzka, w której brytyjskie krążowniki liniowe „wylatywały w powietrze” niczym fajerwerki na festynie.

Niech więc nikogo nie dziwi, że postanowiono wybudować kolejne, jeszcze większe i szybsze ...krążowniki liniowe! A tylko temu tak postanowiono, że lord Fisher znowu dorwał się do władzy w Admiralicji.

Jedynym efektem klęski brytyjskich krążowników w Bitwie Jutlandzkiej było tylko poprawienie przeciwpożarowej izolacji komór amunicyjnych od dział, tak aby na wypadek pożaru na pomoście bojowym barbety, ogień, poprzez ciąg transportujący amunicję, nie mógł dotrzeć do magazynów ładunków miotających oraz przeprojektowanie konstrukcji pokładów, zwłaszcza pancernego, aby była mniej wrażliwą na penetrację pociskami wielkich kalibrów, (czyli powyżej 200 mm). Tak powstał zamysł okrętu HMS „Hood”, nazwanego na cześć poległego w Bitwie Jutlandzkiej, na krążowniku liniowym „Invincible” kontradmirała Hooda jego nazwiskiem, którego to okrętu matką chrzestną była wdowa po wspomnianym admirale. Kolejnych okrętów tego typu już nie ukończono, podobnie jak planowanych pancerników nowej generacji, a sam HMS „Hood”, dzięki „Wakacjom morskim”, na blisko ćwierć wieku stał się nie tylko flagowym okrętem Imperium Brytyjskiego, ale opływającym cały świat symbolem potęgi morskiej Imperium Brytyjskiego, podziwianym przez niekończące się rzesze zwiedzających ten symbol protegi morskiej.

Tymczasem, Niemcy ZNOWU mogą sobie zbudować pancerniki!!!

Traktat Wersalski okrutnie obszedł się z Reichsmarine, zabraniając jej uzupełniania stanu dużych okrętów, (powyżej 10,2 tysięcy ton wyporności standardowej). Tę niedogodność nieco przekroczono budując serię 3 ciężkich krążowników klasy Deutschland, wypierających standardowo niewiele ponad 12 tysięcy ton, ale też, mimo budzącego respekt kalibrem artylerii głównej uzbrojenia (2 x 3 x 280 mm), mających niewielkie możliwości bojowe w starciu z okrętami wroga, z racji wręcz śladowego opancerzenia. To były wręcz idealne okręty korsarskie, z racji ich ogromnego promienia działania, wynikającego z zastąpienia napędu turbinowego napędem diesla.

Kiedy Hitler powołał Kriegsmarine, rozkazał też wybudować odpowiednie dla aspiracji morskich III Rzeszy okręty, konkretnie pancerniki: „Bismarck” i „Tirpitz”, oraz współpracujące z nimi trzy ciężkie krążowniki nowej generacji czyli klasy „Admiral Hipper” w tym specjalną, powiększoną wersję pod nazwą „Prinz Eugen”, mającą wspierać działaniami krążowniczymi „Bismarcka”. W założeniu „Bismarck”, jako pancernik, miał atakować okręty osłony atlantyckich konwojów, a krążownik „Prinz Eugen” unicestwiać statki w konwoju płynące. Warto też wiedzieć, że oba okręty miały bardzo podobne sylwetki, co również miało znaczenie podczas bitwy w Cieśninie Duńskiej. Co ciekawe i zastanawiające, Hitler nie sfinalizował budowy ani jednego ...lotniskowca, okrętu klasy, która zaczynała detronizować panujące na morzach pancerniki, z racji potencjału bojowego i zasięgu działania samolotów pokładowych, dużo większym od nawet największych dział pancerników. Budowa jedynego hitlerowskiego lotniskowca ślimaczyła się niemiłosiernie, ostatecznie przegrywając z ...pogłębiającymi się brakami surowców.

Wróćmy jednak do przebiegu wydarzeń tamtych dni.

Mamy drugą połowę maja 1941 roku, Wielka Brytania dopiero co odparła z wielkim trudem inwazję powietrzną Luftwaffe, zwaną Bitwą o Anglię, a tym samym na jakiś czas oddaliła groźbę lądowania niemieckiego desantu na Wyspach Brytyjskich, która, gdyby doszła do skutku i zważywszy prezentowany poziom wyszkolenia brytyjskich wojsk lądowych stacjonujących na wyspach oraz ich uzbrojenie, mogłoby mieć TYLKO JEDEN finał! Konkretnie kapitulację Wielkiej Brytanii.

Trwa bezpardonowa blokada Wysp Brytyjskich, w której wiodą prym zespoły U-botów, zorganizowane wręcz genialnie przez ówczesnego wiceadmirała Donitza w zespoły uderzeniowe, zwane „wilczymi stadami. U-boty są w tym okresie praktycznie BEZKARNE, jeśli tylko operują w zanurzeniu, a marynarze z atakowanych statków nie zlokalizują obszaru, z którego zaczęła swoją zabójczą misję odpalona z okrętu podwodnego torpeda. Jest tak temu, że jeszcze nie powstały urządzenia pozwalające dokładnie lokalizować płynący w zanurzeniu okręt podwodny za pomocą echolokacji. Nie mniej po ataku torpedowym, „wilcze stado” musi zaprzestać jakiejkolwiek aktywności, najlepiej osadzając okręty na dnie, inaczej nawet głośniejsza rozmowa na pokładzie takiego okrętu może wskazać jego lokalizację wrogowi. Do tego U-boty w zanurzeniu mają zarówno niewielką prędkość, jak również i zasięg, limitowany pojemnością akumulatorów zasilających elektryczny napęd okrętu w zanurzeniu. Co innego okręty nawodne, zwłaszcza szybkie i potężnie uzbrojone, takie jak tandem „Bismarck” i „Prinz Eugen”. Są one w stanie unicestwić każdy konwój, na który się tylko natkną, no chyba, że eskortowany też przez pancernik i kilka krążowników, a i to mogłoby nie wystarczyć, bo statki są wolniejsze i to znacznie od okrętów, więc zespół niemiecki miałby nad hipotetycznie atakowanym konwojem sporą przewagę, zarówno prędkości, jak również manewru, uzupełnione możliwością celnego atakowania wprawdzie odpowiadających ogniem, ale wolno płynącego wroga, Do tego załogi okrętów nawodnych mogą zaatakowany a potem zdobyty statek splądrować, załoga U-bota nie bardzo, bo na U-bocie coś takiego jak wolna przestrzeń po prostu nie istniało! Tam tylko dowódca miał prawo do osobistej koi i osobistej pościeli.

Ale i „Pancerniki kieszonkowe” nie próżnują! Zwłaszcza „Admiral Scheer”.

Tak więc kiedy do dowodzącego flotą admirała Toveya z pokładu pancernika„King George V”, cumującego w Scapa Flow dotarła informacja o tym, że „Bismarck” oraz „Prinz Eugen” wypłynęły z Bałtyku na otwarte wody i prawdopodobnie szykują się do korsarskiego rajdu, ten postanowił nie czekać biernie na informacje o stratach zadanych flocie handlowej, zaopatrującej Wyspy Brytyjskie w niezbędne produkty do prowadzenia wojny, startach,ale spróbować przechwycić rajdery, zanim te osiągną oceaniczne wody Atlantyku i przynajmniej zmusić niemieckie okręty do zawrócenia do baz w norweskich fiordach. Na podorędziu, obok własnego okrętu flagowego, czyli pancernika„King George V”, miał dowodzący Flotą Brytyjską admirał Tovey jeszcze dwa duże okręty:

  • nowiuteńki pancernik„Prince of Wales”, mający poważne problemy z awaryjnością nowego typu działami artylerii głównej, kalibru 356 mm i z tego powodu zaokrętowanych cywilów, pracowników wytwórcy owych dział, mających pomóc załodze uporać się z plagą awarii podczas strzelania oraz dopracować procedury bojowego korzystania z tychże dział;

  • mocno zdezelowany latami reprezentowania Imperium Brytyjskiego, krążownik liniowy „Hood”, który od dobrych kilku lat powinien zostać poddany gruntownemu remontowi, a zwłaszcza jego maszynownia która teraz ledwo i na krótko, pozwala rozpędzić okręt do „marnych 27” węzłów, (czyli mil morskich/godzinę), co wobec dawnych, blisko 34 węzłów wyglądało żenująco.

Postanowił więc, że skoro Niemcy opuścili wody przybrzeżne Norwegii, to na bank planują przedarcie się na Atlantyk wodami położonymi na północ od Skocji, więc w sukurs patrolującym okalające Islandię wody 4 krążownikom, które nie miały najmniejszych szans powstrzymać „Bismarcka” i „Prinz Eugena” wysłał pancernik „Prince of Wales” i „Hooda”, aby te zaczaiły się w okolicy Islandii na niemieckie rajdery i uniemożliwiły kontynuowanie powierzonej im misji. Sam postanowił poczekać ze swoim pancernikiem w odwodzie na rozwój wypadków w bazie Scapa Flow, powierzając dowodzenie operacją wiceadmirałowi Lancelotowi Hollandowi z pokładu „Hooda”. Jednak kiedy zwiad lotniczy potwierdził brak niemieckiego zespołu w porcie Bergen, 22 maja, po zmroku, adm, Tovey, na czele niewielkiej floty, w tym lotniskowca „Victorius”, opuścił bazę i podążył w kierunku Islandii, aby wesprzeć wcześniej wysłane w tamten rejon siły.

Więc jak to ujął Juliusz Cezar: „Kości zostały rzucone”, a wynik operacji zależał wyłącznie od kompetencji i wojennego szczęścia admirała Guntera Lutjensa i wiceadmirała Lancelota Hollanda.

Bitwa w Cieśninie Duńskiej, czyli tryumf admiralskich nawyków nad zdrowym rozsądkiem.

Kiedy początkiem maja 1941 pokład „Bismarcka” wizytował sam Adolf Hitler, admirał Lutjens objaśnił swego Führera na czym polega istota operacji o kryptonimie „Ćwiczenia morskie”. Czemu więc na wodach Cieśniny Duńskiej zmienił zdanie, nie tylko łamiąc rozkaz unikania starć z wrogiem choćby równym potencjałem jego zespołowi ale również zaryzykował utratę nowoczesnego pancernika? Przecież jeszcze 23 maja adm, Lutiens został wręcz zmuszony do tego, aby OSOBISCIE, przez radiowęzeł, tłumaczyć prących do walki marynarzom niemieckim, że cel misji jest atakowanie i niszczenie statków zaopatrujących Wyspy Brytyjskie w strategiczne surowce, a nie walka z naprzykrzającymi się brytyjskimi krążownikami.

Jego zespół składał się z pancernika i ciężkiego krążownika, wróg z którym wkrótce stoczył zwycięski bój, dysponował nie tylko siłą pancernika i krążownika liniowego, a do tego miał 2 lżejsze krążowniki w odwodzie, które mogły skutecznie związać artylerię „Prinza Eugena”, a do tego zagrozić zespołowi atakiem torpedowym. Czemu więc wiceadmirał Holland nie wykorzystał potencjału bojowego będących w pobliżu krążowników: „Suffolk” i „Norfolk”, pozostanie zagadką, którą zabrał ze sobą na dno Cieśniny Duńskiej.

23 maja 1941 roku krążowniki „Suffolk” i „Norfolk” przechwyciły zespół admirała Lutjensa i mimo mgły, w której się chroniły przed ostrzałem z artylerii głównej niemieckich okrętów, dzięki radarom, podążały za zespołem niemieckich rajderów, w odległości około 12 mil, czyli na limicie dystansu dział „Bismarcka”, meldując o dokładnym kursie i położeniu niemieckiego zespołu.

Najbliżej marszruty rajderów operował zespół wiceadmirała Hollanda, który z racji starszeństwa stopnia nad kontradmirałem, dowodzącym zespołem krążowników, przejął dowodzenie w tym rejonie i to jemu przypadła w udziale pierwsza, skuteczna próba zatrzymania „Bismarcka” i „Prinz Eugena”.

Bardzo nierozsądnie zachował się admirał Tovey, desygnując do pierwszej linii przestarzały i do tego ze zdezelowaną maszynownią krążownik liniowy „Hood”, wsparty dopiero co wcielonym do służby pancernikiem „Prince of Wales”, który posiadał nie tylko jeszcze niedostatecznie zgraną i wytrenowaną w obsłudze nowego pancernika załogę, ale PRZEDE WSZYSTKIM, zacinające się z powodu niedotarcia działa artylerii głównej, oraz grupę zaokrętowanych cywilów, mających owe niesprawności usuwać. Taka grupa, przecież słabo obeznana z procedurami bojowymi, jakie obowiązują podczas boju na pokładzie okrętu, mogła totalnie zdezorganizować funkcjonowanie obsługi artylerii głównej okrętu, czyniąc zeń bezbronną tarczę strzelecką.

Z drugiej strony, dwóch admirałów na dwóch okrętach w zespole dwóch okrętów to stanowczo zbyt wiele, nawet jak na Brytyjczyków, a logika i wojenny obyczaj nakazuje głównodowodzącym posyłanie w bój najpierw podkomendnych, samemu pozostając w odwodzie, więc admirał Tovey powinien po prostu przenieść swój proporzec na nie w pełni sprawny bojowo „Prince of Wales”, przecież jednostkę bliźniaczą z jego dotychczasowym okrętem flagowym, a wiceadmirała Hollanda „przekwaterować” z „Hooda” na „King George V”, przywracając tym samym naturalny porządek , wedle którego to krążownik, nawet tak potężny jak „Hood”, jest w bitewnej hierarchii ZA pancernikiem, a nie odwrotnie!

Efektem takiego posunięcia byłoby to, że pancernik „Bismarck” musiałby w pierwszej kolejności skoncentrować swój ostrzał na atakującym go pancerniku, a z całą pewnością pancernik lepiej zniósłby potencjalne trafienie pociskiem z „Bismarcka”, niż słabo opancerzony krążownik „Hood”.

Przecież po zatopieniu „Hooda”, „Bismarck” przeniósł swój ogień ma „Pricne of Wales” i bardzo szybko „wstrzelał się w cel”, uzyskując kilka trafień i wprawdzie powodując tym liczne uciążliwe uszkodzenia, nie pozbawił przeciwnika zdolności bojowej! „Prince of Wales” walczył nie tylko z wrogimi okrętami, ale również z defektami dział i niedoszkoloną załogą, w efekcie czego doszło do zaklinowania mechanizmu obrotowego rufowej barbety i utraty możliwości oddawania salw z umieszczonej na niej 4 dział kalibru 356 mm.

Warto też wiedzieć, że do momentu zatonięcia „Hooda” z powodu awarii radaru artyleryjskiego, „Prince of Wales”, korzystał wyłącznie z dalmierzy optycznych, które z racji tego, że brytyjskie okręty szły do boju pod wiatr, były zalewane strumieniami wody pochodzących głównie z fontann wzbijanych przez padające wokół okrętu pociski, które praktycznie uniemożliwiały celne prowadzenie ognia, z powodu trudności z uchwyceniem dystansu. Przez co artyleria z „Prince of Wales”, nie dość, że z powodu zacinających się dział oddawała niepełne salwy, to jeszcze były one bardzo niecelne. Wiceadmirał Holland, zabronił użycia radaru ostrzegania lotniczego, który mógłby zakłócić pracę radaru artyleryjskiego na „Hoodzie”. Na to, aby również „Hood” zaczął korzystać z radaru ostrzegania lotniczego i tym prostym sposobem umożliwić drugiemu swojemu okrętowi celne strzelanie, wiceadmirał Holland jakoś tak ...nie wpadł!

Co ciekawe, RÓWNIEŻ „Bismarck” miał problemy ze swoim radiolokatorem artyleryjskim, bo podczas kilku, bodajże pięciu, salw oddanych z baterii dziobowej dział 380 mm w dniu 23 maja w kierunku „naprzykrzającego się” „Norfolka”, który z powodu drobnej pomyłki w kursie „wyszedł z mgły” około 6 mil przed dziobem „Bismarcka”, została uszkodzona od podmuchu antena radaru, omiatająca przednią półsferę okrętu.

Po zatopieniu „Hooda”, dowódca „Prince of Wales”, komandor Leach rozkazał uruchomić radar ostrzegania lotniczego i celność ognia momentalnie znacząco wzrosła! Ostatecznie, zanim z powodu utraty dział rufowych „Prince of Wales” wycofał się z boju, trafił „Bismarcka” 3 razy i narobił sporo uciążliwych zniszczeń, które być może przypieczętowały los niemieckiego pancernika, mimo, że z pozoru wyglądały niegroźnie.

Pocisk który nie wybuchając, spenetrował obszar dziobu „Bismarcka”, będącego poza pancerną cytadelą okrętu, spowodował utratę paliwa z dziobowych zbiorników okrętu, a co gorsza, wyciekające zeń paliwo znaczyło trasę rejsu wyraźną smugą.

Pocisk, który trafił w lewą burtę w pobliżu wieży dowodzenia uszkodził kotłownię, przez co o kilka węzłów spadła prędkość okrętu.

Do tego inny pocisk zdemolował katapultę hydroplanu obserwacyjnego.

Tak więc ze zwycięskiego boju w Cieśninie Duńskiej „Bismarck” wyszedł ze zredukowanym zasięgiem o minimum 1 tysiąc mil morskich i z ograniczoną prędkością, parametrem kluczowym, oraz bez możliwości korzystania z lotniczego zwiadu, wobec spodziewanego „polowania z nagonką” na pogromcę „chluby Brytyjskiej Marynarki Wojennej”. Na domiar złego ciągnął za sobą wyraźny ślad wyciekającego z uszkodzonego dziobu paliwa.

Bilans bitwy w Cieśninie Duńskiej.

Brytyjczycy stracili tam wprawdzie największy, ale też przestarzały, a do tego zdekapitalizowany swój okręt, niestety, praktycznie z całą załogą. (z blisko około 1`500 osób, ocalało ledwie 3 marynarzy). To był dla Admiralicji cios nie tyle militarny, ale psychologiczny, bo Wielka Brytania miała w zapasie jeszcze sporo innych okrętów liniowych i to stricte pancerników. Problemem był to, że „Bismarck” był o kilka węzłów szybszym od większości brytyjskich pancerników i tylko „King George V”, oraz „Prince of Wales” mogły mu na polu prędkości bojowej dotrzymywać kroku.

Nie mniej admirał Lutjens popełnił kardynalny błąd, kontynuując wcześniej zaplanowaną operację! Już to, że został nie tylko wykryty, ale i przechwycony przez patrol zwiadu w postaci dwóch krążowników brytyjskich, które płynęły w ślad za niemieckimi rajderami , powodował to, że po „Hoodzie” staną mu na drodze pozostałe okręty liniowe Royal Navy i to w większej liczbie, niż „Bismarck” miał możliwość jednoczesnego ostrzeliwania artylerią główną! (Miał 4 „wieże”, więc mógł jednocześnie ostrzeliwać 4 różne cele, bo działa z jednej barbety stanowią na okrętach zwykle zespół, podpięty do jednego zestawu kierowania ogniem).

Jedynym sensownym rozwiązaniem był więc powrót do bazy w Norwegii, bo poza dwoma krążownikami „Suffolk” i „Norfolk” nie operował chwilowo na tym kierunku żaden brytyjski okręt, zaś zatopienie „Hooda” ucinało wszelkie posądzenia o unikanie walki!

Czemu tego, oczywistego przecież rozwiązania, nie wybrał admirał Lutjens? Pewnie przecenił rzeczywisty udział w potencjale bojowym Royal Navy HMS „Hooda” i zapomniał o tym, jak groźną bronią może być torpeda, nawet dla tak odpornego na ciosy okrętu, jakim jest każdy pancernik.

Bitwę w Cieśninie Duńskiej wygrał admirał Lutjens z kilku powodów:

  1. Admirał Tovey bardzo nonszalanckowyznaczył okręty do zadania powstrzymania niemieckich rajderów! Przeciwko potężnym i ze wzorowo wyszkolonymi załogami okrętom wysłał niemalże okręt-muzeum, co z tego, że o największej na świecie wyporności, ale przecież niewiele większej od nowiutkiego i nowoczesnego przeciwnika, to do pomocy mu wyznaczył okręt z niedostatecznie jeszcze dotartymi działami artylerii głównej i niedostatecznie wytrenowaną załogą. Tylko przytomności umysłu i szczęściu, które dopisało osobie dowódcy „Prince of Wales”, który tylko lekko poturbowany przeżył penetrację stanowiska dowodzenia okrętu przez pocisk z „Bismarcka”. (Pozostałe osoby przebywające w tym pomieszczeniu albo zginęły, albo zostały poważnie kontuzjowane od fali rezonansowej lub kawałków penetrowanego przez ten pocisk pancerza. Dopiero krew sącząca się z pełniących rolę niezawodnego systemu łączności rur głosowych, uzmysłowiła oficerowi z niższego pomostu powagę sytuacji).

  2. Wiceadmirał Holland jeszcze gorzej rozegrał bitwę,nie tylko fatalnie wyprowadzając swój zespół w stosunku kursu wroga na jej początku, uniemożliwiając z powodu zalewanych wodą dalmierzy efektywne prowadzenie ognia, oraz wyłączając blisko połowę swojej artylerii z boju, to jeszcze stałym kursem, ułatwiając tym samym celne strzelanie artylerii wroga. Do tego zapomniał o odwodzie, wobec czego będące tam 2 krążowniki, mogące skutecznie nawiązać walkę z „Prinz Eugenem” i nawet próbować ataku torpedowego na „Bismarcka”, nie doczekały się rozkazów przystąpienia do bitwy.

  3. Artylerzyści angielscy, wręcz fatalnie prowadzili ostrzał,w porównaniu z artylerzystami niemieckimi. Dość zauważyć, że artylerzyści z „Prince Eugena” trafili w pokład „Hooda” JUŻ PIERWSZĄ salwą, a artylerzyści z „Bismarcka” już pierwszą salwą dowiązali się do celu. A to oznaczało, ze bezpośrednie trafienia były już tylko kwestią niedalekiej przyszłości. I faktycznie 5. salwa „Bismarcka” dopełniła losu „Hooda”. Z uwagi na fakt, że „Bismarck” prowadził ogień za pomocą naprzemiennych salw baterii dziobowej i burtowej, celną okazała się już 3 salwa oddana przez konkretną baterię! To był naprawdę popis kunsztu artyleryjskiego. W tym czasie artylerzyści z „Hooda” ledwo uchwycili dystans, zaś o celności ostrzału z „Prince of Wales” trudno w ogóle pisać! W tej fazie bitwy był on po prostu bardzo niecelny!

 

 

Ciąg dalszy, nastąpi.

 

Zorro.

 

 

Zobacz galerię zdjęć:

A tak chluba Kriegsmarine "Bismarck", nieznacznie mniejszy od "Hooda", ale pancernik i do tego nowy./ Fot Google
A tak chluba Kriegsmarine "Bismarck", nieznacznie mniejszy od "Hooda", ale pancernik i do tego nowy./ Fot Google A w taki sposób  HMS "Hood" odszedł ze służby w Royal Navy. / Fot Google
el.Zorro
O mnie el.Zorro

Wiem, że nic nie wiem, ale to więcej, niż wykładają na uniwersytetach.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura